top of page

Wszystko od nowa (1)

Deszcz lał już piąty dzień. Z nieba spadały ogromne krople, rozpryskując się o ziemię, jak o wielką, nasiąkniętą do granic możliwości gąbkę.

Wysiadając z auta, usłyszałem plusk i poczułem jak moje grube podeszwy butów zagłębiają się w rozmiękłe podłoże. W normalne dni było tu twarde klepisko. Po przejściu paru koni, kurz unosił się dobrych parę minut… a dziś...

Narzuciłem kaptur wojskowej kurtki na głowę i pobiegłem w kierunku ganku rozpryskując po drodze kałuże mokrej brei.

Wbiegłem na ganek przeskakując po parę schodków chcąc jak najszybciej uciec spod lejącej się z nieba wody. Z impetem otworzyłem drzwi i wpadłem do holu.

Marcysia która właśnie kończyła zmywanie podłogi, aż podskoczyła przestraszona rumorem który narobiłem. Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki od zastawy babci Lodzi, wypuściła z rąk miotłę ze szmatą owiniętą na końcu i podniosła dłonie do ust tłumiąc krzyk przerażenia.

- Matko boska…

Zrzuciłem z głowy mokry kaptur.

Marcysia rozpoznając we mnie wreszcie człowieka - Co pan panie Jacku? Przecież te wrota tylko Święta Panienka na miejscu trzyma, a i ja kiedy na miotle zwisnę bez ducha.

- Przepraszam Marcysiu. Mam już dosyć tego deszczu. W gminie znowu niczego nie załatwiłem. Po drodze jeszcze wyciągałem Tykota z rowu. Wybrał się tym swoim dezelem na groble i ściągnęło go do rowu. Musiałem go na linie szarpać, bo by sam nie dał rady. Wszystko mam mokre a końca tego potopu nie widać.

Gadając i myśląc już o gorącym prysznicu, kręciłem się po holu pozbywając się ciężkiej od deszczu kurtki. Nie zauważyłem, że Marcysia, w zasadzie gadatliwa osoba, od pewnego czasu milczy. Takie milczenie w jej wykonaniu nie wróżyło nic dobrego. Spojrzałem na nią i zrozumiałem. Wzrok miała utkwiony w błotnych plamach pozostawianych przez moje buty na podłodze. W jej twarzy widać było jak coś wzbiera i że za moment to coś wybuchnie potokiem słów których nikt nie zatrzyma.

- Panie Jacku…

- Marcysiu, ja to zaraz zetrę, nie będzie śladu…

- … ja już nie mam siły. Dopiero co udało mi się pozbyć tego łajna które nanieśli Sobocińscy z tą swoją bandą darmozjadów. Wczoraj, co posprzątałam to ktoś właził jak do obory. Jak by to własnych chałup nie mieli i po siąpicy łazić musieli. Cały czas coś, ktoś, czegoś… matko jedyna, końca nie widać.

Mogłem się tego spodziewać. Marcysia ni mniej ni więcej tylko raz na tydzień mówiła, że odchodzi. Przy takiej częstotliwości każdy by się przyzwyczaił. Ja też. Dlatego skupiłem się na informacji dla mnie nowej...

- Sobociński? A co go tu przyniosło?

- Też byłam zdziwiona jak wlazł, po tym co mu Pan ostatnio nagadał to myślałam, że prędzej do piekła po ogarek pójdzie… ale co tam.

- Marcysiu…

- No mówię przecie, że po pomoc przyleciał.

Przestałem rozwiązywać namokniętą deszczem sznurówkę.

- Po pomoc? A co się stało?

- Mówił, że jakiś wypadek mieli na tych swoich diabelskich machinach co to wszędzie wlezą.

- Jaki wypadek?

- Jak kto nie słucha to Pan Bóg karze, zawsze tak było.

- Marcysiu…

- Jakaś panienka co ją ciągali ze sobą po tych wykrotach, ponoć wywróciła się i leży bidula gdzieś przywalona. Dzwonili ponoć po karetkę ale nie dojedzie. Co najwyżej do drogi. A na rękach za daleko nieść.

- Gdzie ten wypadek?

- Mówił, że na Starym Olchowisku. Gdzieś wedle parowu. Kto to widział żeby panienka na takich grzmotach jeździła. Ja szydełkować się uczyła a to?… Kto to widział?!

Gdy wybiegałem z powrotem w ulewę, Marcysia nadal prowadziła swój niekończący się monolog ale już sama ze sobą.

Bracia Sobocińscy. Ich wizyta była tak zaskakująca, że w pierwszej chwili zdębiałem. Zagotowało się we mnie ze złości, że w ogóle mieli czelność tu przychodzić, po tym co wyprawiają i jaki stosunek mają do prywatnej własności. Jednak sprawa musiała być poważna, skoro zdecydowali się szukać tu pomocy.

Gdy wracałem z gminy zapadał wieczór. Za chwilę będzie całkiem ciemno. Wskoczyłem do samochodu, włączyłem światła i ruszyłem w kierunku lasu.

(c.d.n.)

Recent Posts
Archive
  • Grey Facebook Icon
  • Grey Instagram Icon
bottom of page